Wywiad z dr hab. Barbarą Grabką
Wywiad z dr hab. Barbarą Grabką prof. Instytutu Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk przeprowadzony przez uczennicę Angelikę Zagórską i dyrektora szkoły Adama Urbanka podczas obchodów Dnia Patrona Szkoły
– Na czym polega Pani praca?
– Moja praca to pisanie słownika gwar polskich. Mamy materiał z wszystkich gwar, od Kaszub po Podhale. Jestem autorem i redaktorem tego słownika. W zespole zastanawiamy się nad pochodzeniem wyrazów, zapożyczeniami. Słownik Doroszewskiego zawiera ok. 120 tys. haseł. Nasz słownik, jak go ukończymy, będzie zawierał ok. 240 tys. haseł.
– Kto był Pani autorytetem w dzieciństwie?
– Moja mama i moja babcia. Lubiłam z nimi przebywać. Nie pamiętam żadnych kazań, przestróg. Pamiętam proste rozmowy, bez żadnej filozofii. Czułam się bezpiecznie wracając do domu. Mnóstwo czasu spędzałam u babci w Stróżnej. Oglądanie tego wiejskiego świata przydaje mi się w dzisiejszej pracy.
– Czy miała Pani ulubionego nauczyciela? Jaki przedmiot Pani najbardziej lubiła?
– Powiem, jakich przedmiotów nie lubiłam: śpiewu, wychowania technicznego i plastyki. Do tej pory nie umiem śpiewać, manualnie też nie jestem uzdolniona – to nie moja bajka. Nauka nie sprawiała mi problemów. Lubiłam się uczyć. Jeżeli chodzi o ulubionego nauczyciela to wspomnę moją wychowawczynię śp. Panią Henrykę Pater. Pamiętam, jak opiekowała się sklepikiem szkolnym. Pamiętam nasze wycieczki. Była dla nas jak „druga mama”.
– „Z Bobowej do Krakowa” – czy była to dla Pani łatwa droga?
– Nie pamiętam, czy się bałam. Odwaga to przywilej młodości. Wiedziałam, że chcę się dalej uczyć, chcę studiować. Wsiadłam do pociągu relacji Krynica – Kraków i tak dotarłam do Krakowa. Takich jak ja było dużo w akademiku. Nikt z nas nie zazdrościł krakusom, że mieszkają w Krakowie w swoim domu z mamą i tatą. Studia były ciekawe, bo studiowałam w czasach „ciekawych”, w czasach stanu wojennego, Solidarności, w czasach zmian, w związku z tym zmieniały się nam ciągle programy nauczania.
– Jak Pani ocenia język współczesnej młodzieży?
– Nie spędzam wiele czasu z młodzieżą. Zasłyszany język młodzieżowy np. w tramwaju daje mi tylko wycinek, jak nasza młodzież się komunikuje. Młodzież ma swój język. Jak każdy slang, musi być tajemniczy, kreatywny, musi się szybko zmieniać. Niepokoją mnie wulgaryzmy. Młodzież przyjmuje je jako coś naturalnego. To mnie martwi. Drugi problem to brak rzeczywistego kontaktu z literaturą piękną, brak poprawności w budowaniu zdań, ubogie słownictwo. Teraz jest już inny świat, zdominowany przez technikę. W smsach, e-mailach ważne jest to, aby informacja szybko dotarła. Nie liczy się, jak jest napisana. Kiedyś listy czytało się, zachowywało, dziś informacja jest „ulotna”. Każde pokolenie ma swoją młodzież i każde załamuje ręce. Mam nadzieję, że Wy, młodzi ludzie sięgniecie do książek.
– Co Pani czuje wracając myślami do bobowskiej szkoły i czasów dzieciństwa?
– Dzieciństwo – to było tak dawno. Czasem chciałabym, żeby ktoś za mnie zadecydował, żebym była znów uczennicą, która musi tylko odrobić zadanie domowe.
– Dlaczego warto „Ocalić od zapomnienia” język naszych dziadków?
– To, czym się zajmuję, nazywa się dialektologią. W naszych zbiorach mamy słownictwo od II połowy XIX wieku do współczesności. I muszę powiedzieć, że gwary „trzymają się” całkiem dobrze. Kiedy wieś została skomunikowana z miastem, kiedy ludzie zaczęli się bardziej przemieszczać, do wsi weszło mnóstwo słów i ten język się bada. Odchodzi słownictwo nazywające rzeczy, których się już nie używa, nie spotyka. Mało kto wie, jak nazywała się dawna kuchnia, dach kryty słomą, poszczególne snopki zboża. Jeżeli o to w porę nie zapytamy, pójdzie w niepamięć. Gwara to nie wykopaliska, nie da się jej „odkopać”. Te informacje należy zebrać i zachować. Jest to szalenie ciekawe, co myśleli nasi dziadkowie niosąc do kościoła palmy czy stawiając na polach krzyżyki zrobione z poświęcanych palm. To był bardzo spójny obraz świata, logiczny, poukładany. Warto się tym zachwycić. Ja robię to już kilkadziesiąt lat i dalej się tym zachwycam.
– Czy lubi Pani takie słowa jak sweet focia, chillout, selfiki, coaching, nara?
– Najpierw poprosiłabym o przetłumaczenie niektórych. Te słowa są ważne dla was, młodych. Ja się nie oburzam słysząc takie słowa, ale pytanie jest, czy one wejdą do słownika. Bardzo często mają określony żywot, potem odchodzą. Kiedyś był wyraz „autoportret”, dziś są „selfiki”. Jeżeli przyjdą nowe wyrazy, wasze dzieci będą się nimi posługiwać. Język jest bardzo ekonomiczny, język się obroni.
– Czy uczniowie z małych miast mają szansę na sukces? Jak się go dziś osiąga Pani zdaniem? Co trzeba robić, by osiągnąć sukces?
– Ja nie uważam, aby był jakiś specjalny podział między miastem a wsią. Nie jest tak, że uczniowie w mieście i na wsi mają inne głowy. Czasem trzeba coś nadrobić przyjeżdżając do Krakowa czy Warszawy, ale młodzi ludzie w dużym mieście czują się dobrze. W zasadzie nikt nikogo nie pyta, skąd kto jest. Dla młodych ludzi czas się nie kończy, są nieśmiertelni. Nie mają lęków. Dlaczego miałoby im się nie udać? Młodzież musi pytać, musi być ciekawa świata. Natomiast rolą rodziców, nauczycieli jest pokazanie młodym ludziom, co mogą zrobić. Sukces nie oznacza, że trzeba być profesorem, lekarzem. Sukces jest wtedy, gdy się robi to, co się lubi, jeżeli jest się dobrym stolarzem, fliziarzem. Nie wszyscy będą prezydentami, ministrami, profesorami, lekarzami. Swoją pracę trzeba lubić. Potem można powiedzieć: „Dobrze żyłem, to po mnie zostało”. Ja widziałam, jak wiele tu jest osób, które dotrwały do finału w konkursach przedmiotowych. Kiedyś towarzyszyłam mojemu dziecku w przygotowaniach do takich konkursów i wiem, ile na to trzeba poświęcić czasu i ile trzeba zebrać potrzebnych materiałów. Dlatego gratuluję sukcesu i podkreślam – nauka to przyjemność.
– Dziękujemy za wywiad.